Verdun 1916 - ustawienia hellingerowskie na miejscu wydarzeń
Jacek Borowicz
Historia jaką opowiedział mi pewnego dnia J. była następująca – do pewnego czasu pojawiło się u niego obsesyjne zainteresowanie tematyką I wojny światowej. Człowiek ten generalnie traktował historię jako swoje hobby , uwielbiał czytać na ten temat, obecnie zaś z pasją korzystał z zasobów internetowych, jako prawdziwej kopalni informacji na ulubione tematy. Niemniej jednak ten akurat temat - temat I wojny świtowej nigdy dotąd nie zaprzątał jego wyobraźni. Z informacji jakie posiadał na temat swojej rodziny wynikało, że nie było żadnych znanych komukolwiek z żyjących członków rodziny związków z tymi wydarzeniami. Istotne było przy tym to, że zainteresowanie J. koncentrowało się wokół pewnych wydarzeń na froncie zachodnim – zaś cala jego rodzina ze strony matki oraz ojca pochodziła z dawnych terenów Polskich na wschodzie…
„Nie umiem sobie tego wytłumaczyć - relacjonował mi pewnego wieczoru wyraźnie poruszony J. - nigdy dotąd to nie zaprzątało to moich myśli – a teraz czuję się jak owładnięty przez obrazy z tamtych czasów. Kiedy oglądam zdjęcia lub kroniki filmowe jestem jak sparaliżowany. Jednego wieczoru wygrzebałem stronę www. poświęconą losowi rannych w trakcie bitew tej wojny. Dowiedziałem się min. o tym , że wielu tych , którzy odnieśli w trakcie walki potworne rany twarzy ukrywano potem przed społeczeństwem w specjalnych zakładach. Tekst był ilustrowany zdjęciami z kartotek medycznych…to było…to było szokujące , ale wiesz , przecież dziś w byle jakim filmie sensacyjnym czy horrorze typu „gore” – nie wspominając o dzienniku telewizyjnym czy Internecie - można się do woli i do tego w kolorze napatrzeć na każde okropieństwo - ale nigdy nie zdarzyło się, żebym nie mógł potem spać…czułem…czułem ogromny żal i współczucie dla tych ukrytych ludzi, były to emocje ,którym nie umiałem się oprzeć…Tak, kiedy o tym myślę czuję masę emocji , wzruszenie, poczucie więzi z konkretnymi acz nienazwanymi ludźmi…
***
Jak dla mnie J. był człowiekiem ,który w miarę sprawnie funkcjonował w tzw. życiu „realnym”. Poziom neurotyzmu jaki sobą reprezentował nie odbiegał moim zdaniem od przeciętnej. Miał swoje „ulubione”, hołubione latami, problemy życiowe, identyfikując siebie jako DDA wiele lat temu włączył się do grupy osób „poszukujących” - stąd też „zaliczył” w przeszłości rozmaite formy praktyk samorozwojowych, brał również aktualnie udział w klasycznej , „gadanej” terapii o profilu behawioralno -poznawczym. Mając więc określony poziom świadomości i rozmaite doświadczenia terapeutyczne próbował na różne sposoby zracjonalizować sobie swój stan emocjonalny. Jak sam przyznał, systemowe, „hellingerowskie” wytłumaczenie jego obecnych przeżyć dawało mu rodzaj...pociechy, nadawało w jego odczuciu jakiś głębszy sens temu doświadczeniu. Niestety jego psychoterapeutka ( oczywiście skrajnie sceptyczna jeśli chodzi o B.Hellingera…) nie podzielała takiej interpretacji jego stanu sugerując, że może jednak lepiej by było zająć się życiem realnym i paroma „konkretnymi” problemami nie uciekając w świt fantazji...
***
„No cóż, być może coś jest na rzeczy - przyznał pewnego razu samokrytycznie J. - zdaję sobie sprawę że to może jakaś projekcja, może w gruncie rzeczy rozczulam się sam nad sobą…”
„Tak, tak też może być. Oczywiście – szczególnie w oczach danego terapeuty , który patrzy na to przez filtr pewnych założeń, zgodnie z którymi działa w twoim przypadku” – zauważyłem - ale jest również ta inna możliwość i jej też można się przyjrzeć…”.
„No tak , można zrobić ustawienie – rzucił J”.
„Zawsze można się temu przyjrzeć w ten sposób – może się wtedy okazać, że – ja wiem… jednak pod tym metaforycznym obrazem ukryta jest jakaś dynamika twojego systemu ” – ciągnąłem , nie da się ukryć - w „swoją” stronę - „ale powiedz mi proszę - jak właściwie się czujesz myśląc o tej wojnie?”
„ To co odczuwam na prawdę mogę nazwać więzią…nie, nie jest to jakieś rozczulanie się czyimś bohaterstwem , wiesz znam u siebie takie przeżycia np. z oglądania filmów chociażby…wiesz bohater na koniu ze sztandarem i hurrrrrrrraaaaa…coś , co chwyta prawdziwego Polaka za serce, no nie? Ale to, to jest jakieś takie nienazwane , jak gdyby nie skierowane na konkretna osobę – albo może szukające jakiejś twarzy żeby zaistnieć, wyrazić się w pełni – głos J. drżał.
„...Tak…ci ukryci przed światem, zapomniani ludzie” – przypomniałem.
J. kontynuował pełnym emocji głosem : „Mam poczucie jakiegoś fatalizmu, sytuacji , w której ludzie byli poddani pewnej sile, woli, paradoksalnie zarówno buntując się i godząc na nią, poniekąd bezradni wobec niej ale też do pewnego stopnia utożsamiający się z nią. Banalnie mówiąc - to jest tak, jakbyśmy zamknęli za sobą drzwi do innego świata, tego znanego, normalnego - i znaleźli się w epicentrum szaleństwa , śmierci, zabijania, strachu, wściekłości działając zgodnie z prawami jakie właśnie tam rządziły i były tam…no to jest straszne co powiem …ale były dla tych okoliczności…właściwe. Więc my zwykli, normalni, przeciętni ludzie przyjmujemy te prawa za własne…w takich okolicznościach, do pewnego momentu przynajmniej.”
„Właśnie - na tamtą chwilę… - zauważyłem - Hellinger ponoć mówi w takim przypadku „To była wojna” – i te słowa pozwalają reprezentantowi przyjąć to, co się stało, czego był świadkiem lub w czym uczestniczył”.
„A wiesz – rzucił po chwili milczenia J. - w sumie to moja żona rzuciła hasło, że skoro to dla mnie ważne to przecież można tam pojechać, wkrótce są wakacje i nawet po drodze gdzieś mógłbym pojechać , bo ja wiem do Verdun - i zobaczyć co będzie…”.
„Hmmm...no i to też jest jakaś możliwość” – przypomniałem sobie swój poprzedni przypadek ustawienia „na miejscu zdarzeń” – i co - zrobisz to?”
„Ha, ha, ha...tylko co powiem mojej psychoterapeutce?” – zachichotał J.
„No tak, to może zagrozić jej dochodom” – nie mogłem się powstrzymać od odrobiny jakże przyjemnej złośliwości – „...a więc jak?”
„No nie wiem...muszę pomyśleć – J. zasygnalizował we właściwy dla siebie sposób problemy z podejmowaniem decyzji.
****
Spotkałem J. po wakacjach - był wyraźnie ożywiony, rozgadany – „Muszę koniecznie do ciebie wpaść i opowiedzieć ci czymś…”
„…otóż wyobraź sobie, że w końcu zmobilizowałem się, zapakowałem rodzinę w auto i pojechałem do Francji rezerwując cześć czasu dla siebie i swojej obsesji” – powiedział z wyraźnym zadowoleniem J. kiedy spotkaliśmy się pewnego wieczoru.
„Na prawdę – byłeś tam?” – co tu kryć - byłem zdumiony jego proaktywnością…
„Tak…i wiesz to było bardzo dziwne. Zbliżając się do objętych ochroną terenów bitwy czułem narastające napięcie. Wiesz zdawałem sobie sprawę, że mam jakieś oczekiwania, że wyobrażam sobie , że „coś” tam się stanie…próbowałem oddychać głęboko, mówiłem sobie odpuść, nie „jaraj” się tym sztucznie, spróbuj wejść w to w ciszy…w ciszy…wiesz…z tymi wszystkimi autokarami, wycieczkami szkolnymi…hihihi dobre sobie…więc…to był długi, długi dzień, odbyłem niekończący się spacer ścieżkami wytyczonymi dla turystów po polu bitwy ...wszystkie te rekonstrukcje okopów, pomniki, sztandary, ekspozycje muzealne – wszystko w gruncie rzeczy dla mnie obce, opisane w obcym języku, przedmioty obcej historii i obcej dumy…te szczątki żelastwa walające się po tylu dziesiątkach lat po krzakach…w jednym miejscu natknąłem się nawet na ludzkie kości… miałem takie poczucie wyizolowania z zewnętrznego świata , czułem się obok tych autobusów, wycieczek, aparatów fotograficznych…” - J. na moment zagłębił się całkowicie w swoim doświadczeniu. Jego stopy wykonywały drobne ruchy, tak jakby właśnie szedł przez pole bitwy pod Verdun, dłońmi jakby wskazywał widziane przez siebie obiekty, rzucał dookoła spojrzenia jak gdyby oglądając ponownie miejsce , do którego podróżował.
„Miałeś kiedyś takie doznanie, że jesteś po raz pierwszy w jakimś miejscu, nieznanym ci wcześniej miejscu a jednocześnie uczucie – nie, że byłeś tam wcześniej…to nie to...ale , że bycie „tam” jest jakieś takie…właściwe, jakbyś trafił nie tyle w stare, znane ale… w odpowiednie miejsce…?” – kontynuował po chwili –
„…wiesz…to było trochę tak jakbym czegoś szukał, szukał nie mając żadnych wskazówek, nie wiedząc co to jest dokładnie, ani po czym poznam , że „To” właśnie znalazłem…„jakaś krytyczna część mnie złościła się, sam sobie to robisz, sam się nakręcasz, odpuść…”.
„Tak , to ta część ciebie po terapii behawioralno-poznawczej – zaśmiałem się – z drugiej strony – to ważne ,że nie traciłeś kontaktu z rzeczywistością, że w pewien sposób świadomie prowadziłeś siebie tą drogą”
„No tak ..lata doświadczeń w terapii… – J. również się zaśmiał jakby budząc się z transu swojej opowieści – ale koniec końców po kilku godzinach błądzenia, uciekania przed ludźmi poczułem ogarniające mnie znużenie, dezorientację, Kika razy wracałem w te same miejsca, nie wiedziałem co robić dalej, jak zakończyć tą historię…ogarnęła mnie swego rodzaju desperacja, gdzieś przewinęła się mi przed oczami pełna miłości twarz mojej żony…jej pytające spojrzenie, pomyślałem o tym wsparciu, błogosławieństwie , które mi dała na tę podróż, potem pojawił się otrzeźwiający obraz mojej psychoterapeutki - z całych sił w profesjonalny sposób hamującej się od wsadzenia mi paru szpil złośliwości...hihihi prawdziwa kotwica realności…" - J. znowu na chwile zapadł się w sobie, zanurzył w doświadczeniu sprzed kilku tygodni.
„I znalazłeś jakiś obraz , który mógł być dla ciebie w tym momencie rozwiązaniem? – spytałem po chwili.
„To było na takim wielkim cmentarzu…ogromna panorama krzyży, nagrobków muzułmańskich, chyba także macew…zatrzymałem się zmęczony w jakimś jego punkcie …bardzo mocno czułem, że moja obecność tam była – jak wy hellingerowcy to mówicie - właściwa…tak jakbym długo nie mógł tam dotrzeć, żeby …czy ja wiem…popatrzeć jeszcze raz ? I jedyne co mogłem zrobić na koniec tego dnia - to przełamując strach przed tym co pomyślą ludzie , którzy byli tego przypadkowymi świadkami - jedyne co mogłem zrobić to pokłonić się im wszystkim…musiałem się pokłonić… stałem tam i w dalszym ciągu nie potrafiłem niczego zwerbalizować , nazwać, nie przemówił do mnie żaden głos, żadne nazwisko wyryte na krzyżach…nie rozpoznałem żadnej twarzy na żadnym zdjęciu…nic…nic z tych rzeczy...więc pokłoniłem się – ciało J. wykonywało mimowolne mikro - ruchy jak gdyby powtarzając pokłon – i poczułem jakby jakiś ciężar, energia…coś jakby spłynęło na tą straszną ziemię. Nie wiem, może moje projekcje, moje fantazje, moje urojenia - ale ogarnął mnie wtedy spokój …tak było to bez wątpienia behawioralne acz nie – poznawcze – J. uśmiechnął się lekko.
„Ok., przestań sobie dokopywać - powiedz po prostu jak ci było - lepiej, gorzej, tak samo?” – zapytałem.
„Poczułem się lepiej – z mocą, szybko, z nietypowym dla niego zdecydowaniem odpowiedział mi J. – cokolwiek to znaczy, uwolnienie, lekkość – nie euforia, nie radość raczej jakiś spokój i smutek i odrobinę pustki… tak jakbym coś zostawił a jednocześnie godził się z tym , że tak się stało, że to właśnie trzeba było zrobić…przyjść, pokłonić się i zostawić…”
„…że to było właściwe” – nie mogłem się powstrzymać przed dopowiedzeniem.
„Tak…- J. odetchnął bardzo głęboko i uśmiechnął się – że to było właściwe…A potem…”
„A potem?”
„Potem mieliśmy całkiem sympatyczne wakacje…”
*****
Komentarz
…tę pracę „na miejscu zdarzeń” J. wykonał niejako sam dla siebie, kierując się intuicją, być może świadomie lub nie czerpiąc z podejścia systemowego B. Hellingera ("ustawienia hellingerowskie"), które miał okazje wcześniej poznać i które akceptował. Wydaje mi się również, że w trakcie naszego spotkanie po powrocie z Verdun miało miejsc swego rodzaju ustawienia „w wyobraźni”, J. ponownie zasocjował się ze swoim doświadczeniem - zaś zachęty do opowiadania i sama obecność akceptującego słuchacza pozwoliły mu pogłębić swoje doświadczenie. Czy było to w pełni zgodne z jakimiś ortodoksyjnymi założeniami terapeutycznymi? Jeżeli przyjąć, że kryterium sukcesu jest stan „klienta” – czy ważna jest metoda lub wierność metodzie – dla J. udało się znaleźć właściwe rozwiązanie. Jego zainteresowanie tematem I wojny światowej przestało mieć charakter dręczącej obsesji. Jest to w tej chwili właśnie – zainteresowanie, część jego szerszego historycznego hobby. J. osiąga więc stan zaciekawienia, satysfakcji poznawania , poszerzania wiedzy – może swobodnie zająć się tym właśnie tematem, jak również może odłożyć go przechodząc do innego. Kiedy jakiś czas temu przeczytał o śmierci ostatniego francuskiego weterana tamtej wojny poczuł wzruszenie i szacunek. To czego doświadczył zostawiło ślad - być może rodzaj blizny - ale nie drażniącej, ropiejącej „rany”.
I jeszcze jedna istotna rzecz – rozwiązanie „problemu” J. tkwiło niejako w tym problemie – a może inaczej – w świecie J. Akceptując ten świat, w którym J. ma jakiś związek z wydarzeniami z 1916 r. , nie próbując go za wszelką cenę racjonalizować – ani poprzez wskazanie konkretnych „historycznych” powiązań, ani też poprzez walkę z tym światem ( jako urojonym, oderwanym od realnego , „prawdziwego” życia) można było podjąć próbę stworzenia obrazu przynoszącego rozwiązanie. Tym złożonym obrazem była podróż do Verdun, wędrówka – poszukiwanie na polu bitwy, moment w którym J. poczuł się zmęczony i bezradny ( jako , że w gruncie rzeczy cały czas poszukiwał racjonalizacji swojego stanu) i obraz końcowy: pokłon, oddanie szacunku temu co było istotne w systemie J. a czego nie można było nazwać.
…a że przy okazji J. zorganizował dla swojej rodziny całkiem sympatyczne wakacje w „realu”…